Gdyby kogoś z szanownych Czytelników akurat zainteresował pieprzny tytuł i liczy na historyjki z lekka pikantne to zapraszam do dalszej lektury, gdyż dziś akurat kilka słów o najbardziej popularnej przyprawie, czyli pieprzu naszym codziennym. Dziś to przyprawa pospolita, ale nie zawsze tak było. Stare polskie przysłowie o ucieczce "gdzie pieprz rośnie" ma swoje racjonalne podstawy. Otóż pieprz znany jako przyprawa od ponad 3 tysięcy (!) lat uprawniany jest na Dalekim Wschodzie i w naszym rejonie Europy pojawił się dopiero we wczesnym Średniowieczu. Pierwszy, który trafił na polskie stoły stanowił łup wojenny w wojnach z Turkami. Jak pisze klasyk kuchni polskiej Tadeusz Przypkowski, pieprz był początkowo "świadectwem odwagi gospodarza, który go sam na wrogu zdobywał, a potem, gdy w XVIII wieku mniej z Turkami wojowano, świadectwem bogactwa, gdyż kupcy sprzedawali go nieraz na wagę złota".

A jak to u nas bywało - zastaw się a postaw się - czyli pieprzem szafowano aż do przesady! Nie ma się zresztą czemu dziwić. Głównym daniem na bogatych polskich stołach było mięso, nie zawsze najpierwszej świeżości. Obfitość przypraw, korzeni, pieprzu, miała zabić nie najlepszy po dłuższym przechowywaniu zapach i smak potraw. W starych opowieściach żeglarskich także czytamy i słyszymy o szafowaniu ostrą przyprawą przez okrętowych kucharzy, którzy w trakcie długich podróży mieli do dyspozycji mięso tygodniami przechowywane w beczkach. świadczy o tym m.in. jedna ze zwrotek bardzo znanej żeglarskiej piosenki o marynarzu, który "żywił się wyłącznie pieprzem, sypał pieprz do konfitury i do zupy mlecznej".

W tak długich rejsach żeglarskich udziału już nie biorę, preferuję żeglugę szlakiem najlepszych tawern, a na porządnej łajbie już od dawna do wyposażenia należy gazowa lodówka. Ale pieprz też przy takiej mokrej okazji staram się, jako etatowy ochmistrz wszystkich rejsów stosować, gdyż jak można przeczytać w mądrych książkach m.in. przyspiesza on przemianę materii oraz obniża poziom cholesterolu. Szczególnie dotyczy to czerwonego pieprzu cayenne pochodzącego z Ameryki Południowej. Mam z nim związane dość nieciekawe wspomnienia sprzed ponad ćwierć wieku. Otóż gdy jeszcze był on na naszym rynku nowoscią, wpadłem na pomysł, aby poczęstować załogę pieczonymi kurczakami. Dobiliśmy do brzegu gdzieś w krzakach nad Tałtami. W najbliższej wsi, u gospodyni kupiłem dwa kurczaki na miejscu już przerobione na półprodukt. W miejscowym geesie (dla młodzieży - to były takie wiejskie spółdzielcze sklepy) zobaczyłem na półce nieznane mi jeszcze torebki z czerwonym pieprzem cayenne. Kurczaczki zostały natarte pięknie ziołami, nadziane na stalowe szpadki (woziło się kiedyś na rejsy pół kuchni!), a na koniec postanowiłem zrobić niespodziankę i z lekka natrzeć je właśnie czerwoną przyprawą. Pachniały pięknie, wyglądały niezwykle efektownie, czerwone (wiem, wiem, ale innego nie było) wino egri bikaver czekało, załodze ślinianki pracowały jak na regatach! Gdy w końcu pięknie upieczony nad ogniskiem drób trafił na pokład rozległo się najpierw smakowite mlaskanie, a potem... Lepiej nie mówić. Płomień w ustach! Nie znałem mocy tej przyprawy! Nic to jednak dla szuwarowo-błotnych mazurskich żeglarzy, w końcu przełknęli i to, tylko musiałem jeszcze raz pognać do wsi po większy zapas węgierskiego wina.

Z uznaniem muszę także przyznać, że w kilku naszych szczycieńskich lokalach pieprz podawany jest nie tylko jako mielona przyprawa, ale także - pieprz zielony, wcześniej podkiszany w słonej lub octowej zalewie - jako podstawowy składnik świetnie smakujących np. polędwiczek w sosie pieprzowym.

Wiesław Mądrzejowski

2006.10.11