Może nie całkowicie pod równikiem, ale bardzo niedaleko, bo Sri Lanka znana u nas jeszcze chyba bardziej jako Cejlon leży na południe od Indii i do równika pozostają bodajże trzy stopnie szerokości geograficznej. Trzeba przyznać, że nagły przeskok ze środka porządnej polskiej zimy prosto w tropiki może wywołać pewien szok. Jeszcze wyjeżdżając ze Szczytna musiałem dobrze namachać się szuflą, aby wyprowadzić samochód z podwórka a już dwadzieścia cztery godziny później kryłem się w każdym możliwym skrawku cienia przed niezwykle ostrymi promieniami słońca. Ale nie o pogodzie dzisiaj, lecz o tym gdzie i jak można tam coś przekąsić, niespecjalnie ryzykując zdrowiem. O samej kuchni lankijskiej parę zdań za tydzień.

Jak zwykle podczas włóczęgi po świecie staram się zaglądać do możliwie różnych miejsc, w których zarówno rdzenni mieszkańcy, jak i turyści mogą się pożywić. I tutaj można mówić o pewnym rozczarowaniu. Może już trochę rozpuszczony bogactwem najróżnorodniejszych lokali w azjatyckich też Chinach, Tajlandii, Singapurze czy nawet Malezji, poczułem się na Sri Lance z lekka zawiedziony. Ale tylko z początku. Bo zwyczajnie nie wiedziałem gdzie szukać. We wcześniej wymienionych krajach „gastronomia” po prostu wylewa się na ulicę, blokuje chodniki i jezdnie, natomiast na słonecznej wyspie jest mniej ekspansywna, schowana zarówno w mikrolokalikach wielkości przejścia w bramie, przez knajpki i bary średniej wielkości na kilkanaście stolików, po wielkie kombinaty restauracyjne typu „World food” jednorazowo obsługujące przynajmniej kilkuset gości. Za to można tam znaleźć lokale, jakich nie spotkałem w Azji wcześniej (poza międzynarodowymi hotelami), będące spuścizną po brytyjskim systemie kolonialnym. Otóż zarówno w Colombo, jak i w starej stolicy Kendu czy w ulubionej przez Anglików, położonej w górach i nieco chłodniejszej Nuwara Eliya można wstąpić do czegoś pośredniego pomiędzy dobrą restauracją a klubem z salą bilardową, czytelnią, pokojem do palenia cygar czy świetnie utrzymanym basenem. W sali restauracyjnej serwowane są do dzisiaj również dania kuchni europejskiej, z angielskimi puddingami na czele, ale spotkałem też lokal, gdzie na lunch oferowano m.in. sandwiche z polską (tak, tak!) świetną soczystą szynką, jak, nie przymierzając, z jednej ze szczycieńskich wędzarni. Miłe to było, nie powiem…

Na samym dole rankingu lokali znajdują się malutkie stragany oferujące coś o nazwie „rotty”, czyli małe omlety faszerowane mięsem, jajkiem lub warzywami we wściekle ostrym curry rzecz jasna. Nikt się nie bawi w zawijanie tego w jakieś opakowanie, danie przechodzi z rąk do rąk, czy czystych trudno powiedzieć, bo z natury są i tak pokryte ciemną skórą. Higiena, jak się wydaje, nie jest największym problemem właścicieli nawet większych lokali. W tejże Nuwara Eliya, mocno głodni po kilkunastu kilometrach porannego trekingu na „koniec świata”, zajrzeliśmy na lunch do wydawało się porządnej restauracji przy Main Street. Miejscową modą zamówiliśmy ryż z dodatkami typu kurczak, ryba, warzywa itp., wszystko piekielnie ostre, a je się to palcami, wyrabiając kuleczki z ryżu i dodatków maczane w ostrym sosie. Tyle że po kilku godzinach marszu ręce były cokolwiek brudnawe a w toaletach zarówno dla gości, jak i dla personelu (bo i tam dotarłem) nie było wody i to chyba od dawna. Nic więc dziwnego, że złamałem się i skorzystałem (z pewną obawą) z takiego wynalazku jak nóż i widelec.

Najurokliwsza z odwiedzonych restauracji okazała się przewiewna knajpka w Pinnavala doczepiona na nadrzecznym stoku, gdzie od stolika można sobie przy kufelku zimnego, dobrego „Liona” oglądać baraszkujące w rzece słonie z tamtejszego sierocińca. Jest to chyba jedyna taka instytucja na świecie, gdzie wychowuje się słonie sierotki aż do osiągnięcia wieku kiedy można je wypuścić na wolność. Wychowawcami są zaś słoniowi emeryci i inwalidzi także utrzymywani z opłat za wstęp i datki od turystów. Piękne miejsce.

Wiesław Mądrzejowski